Nawigacja

GMINNY KONKURS DLA KLAS III PT. „LEGENDY NADSKAWIA”

Treść legend

Andrzej  Buś  

DUCHY   LANCKOROŃSKIEGO   ZAMKU

Lanckoroński zamek, wzniesiony staraniem monarchy Kazimierza Wielkiego w XIV  stuleciu, miał wyjątkowo bogatą i dramatyczną przeszłość.

Jeszcze żywe były w ludzkiej pamięci wydarzenia okresu zmagań ze szwedzkim najeźdźcą, a już beskidzką królewszczyznę objęły nowe niepokoje. Starostwem włodarzyła wówczas Marianna Zebrzydowska, wdowa po Michale, wojewodzie krakowski. Energiczna i gospodarna kobieta niejedno dla rozwoju tej ziemi zdziałała, jednakże ludowi okazywała pogardę, ucisk nieznośny wprowadzając. Jej to poddani wypowiedzieli posłuszeństwo, a zniszczywszy kilka gumien w zamkowych folwarkach, zbrojni w widły, cepy, a i rusznice nawet, gromadnie stawili się pod lanckorońską twierdzą. Kilku przywódców buntu srogo zapłaciło za ów krok, znosząc więzienie i tortury w miejscowych lochach, zaś do pacyfikacji powstań w Beskidzie i na Podhalu użyto chorągwi  Jana Sobieskiego, hetmana wówczas.

W trzydzieści lat później, po śmierci srogiej gnębicielki górali, nadeszły okrutne rządy jej następcy – Józefa Słuszki, hetmana polnego litewskiego, uczestnika wiedeńskiej viktorii. Odpowiedzieli na nie chłopi spod Makowa i Zawoi ponownym rolnym strajkiem. A przewodził im wówczas skawicki karczmarz Jakub Śmietana. Hetman i starosta zarazem, sam postanowił rozprawić się z buntownikami. Wojsko okupowało wsie, rujnując chłopów, zaś nieuchwytnego Śmietanę starano się ująć podstępem. Jakoż i nadarzyła się okoliczność…

Karczma w Zawoi, wypełniona biesiadnikami odprawianego tu weseliska, gościła także Jakuba. Zjawił się nieopatrznie, niczego nie przeczuwając. Zabawiał się w gronie niedawnych przyjaciół. Ci, przepłaceni przez Słuszkę, dopuścili się zdrady, dostarczając skrępowanego zbiega na lanckoroński zamek.

Wyrok wykonano nazajutrz na jego dziedzińcu. Zanim nad głową Jakuba wzniósł się katowski topór, ten, odziany w białą koszulę skazańca zdołał przemówić, pozywając dumnego hetmana na Sąd Boży. Wezwanie, jako najsroższa wówczas klątwa, wstrząsnęła starostą. W rok po ścięciu skawickiego karczmarza , Słuszka zmarł w obłąkaniu…

Minęło wiele lat. Na lanckorońskim jarmarku zjawia się chłop z Gorzenia Górnego o nazwisku Jończyk1. Gdzież można było kupić lepsze buty od tych, jakie w Lanckoronie sprzedawali kalwaryjscy szewcy? Boso, ale za to z cennym nabytkiem na ramieniu, wracał Grzegorz z jarmarku. Zawadził o karczmę, co tradycją tutejszą było. Zakosztował nieco trunku, w tym izdebnickiego jarzębiaku, słynnego na całą okolicę.  Zapadał wieczór, a mrok ponaglał… Teraz już przywdział nowiutkie trzewiki. Z ich cichym skrzypieniem wspiął się pod ruiny zamku. Wschodzący księżyc  wydobył na tle nieba zarysy jodeł i świerków okalających szczyt góry. Zerwał się wiatr. Wierzchołki drzew, dotąd zastygłe w ciszy, ożyły w jego podmuchach. Migotliwy blask wyszedłnagle spośród murów zamczyska. Mężczyzna zatrzymał się na polanie. Ku niemu zbliżały się pochodnie. W ich świetle dostrzegł kobietę w sukni ozdobnej koronkami. Podeszła blisko, lecz jej oblicze tonęło w mroku. Nie wiedział czy śni, czy też zjawa go otacza…

- Nie bój się – usłyszał czuły szept – zatańcz ze mną, proszę …

W tejże chwili z zamkowej baszty wypłynęły dźwięki kapeli … Ogromniały w uszach, spływały, obejmując ciało rytmicznym drganiem… Już wirowali na tle dygocących pochodni, otuleni ciepłem własnych ramion. Ileż chwil upłynęło w tym upojeniu…

- Kim jesteś pani? – zapytał wreszcie Grzegorz… Milczenie. Potem powracające echem słowa partnerki:

-  Mój to zamek, chłopcze. Teraz witam tu, takich jak ty … I nie pytaj o nic więcej.

W blasku pochodni dostrzegł pod basztą postać w purpurowym płaszczu. Ośmielił się zadać jeszcze jedno pytanie:

- Kim jest człowiek oglądający nasz taniec? Poczuł delikatną dłoń osłaniającą jego oczy.

- Och nie  patrz na niego. To hetman… Czeka, aż ustaniesz w tanecznym wirze – odpowiedziała dama.

Teraz Grzegorz zrozumiał, iż trzyma w objęciach zjawę.

- Daj wytrwać, Boże – zakrzyknął. Jego myśli pogrążyły się w ciemności…

Kiedy chłód rosy porannej dotknął bosych stóp, wstał zbierając strzępy nowych trzewików:

- Nie przepiłem ich, zatem, a przechulałem z upiorami – mruknął i udał się do Gorzenia.

Wieść o tym szybko obiegła okolice Wadowic. Przypomniał ją Jędrzej Wowro! Od opisanego zdarzenia dzieli nas prawie 100 lat! Wejdźcie na Lanckorońską Górę o północy. Może i teraz znajdziecie się w ramionach pięknej starościny i towarzystwie hetmana!

1 – nazwisko podane przez Jędrzeja Wowrę

 

JAK WOWRO SPOTKAŁ SIĘ Z LUCYPEREM

Wracał pewnego wieczoru Jędrzej Wowro z Ponikwi do swej chałupy w Gorzeniu. Po drodze rozstał się z sąsiadem, który do kumotrów zaszedł i podążał dalej samotniew zapadających ciemnościach. Wedle gościńca szumiała Ponikiewka spiesząc w nurt niedalekiej Skawy. Rozkołysały się na wietrze gałęzie świerczyny i szept dziwny poszedł po lesie. Gdybyś go posłuchał, a mowę drzew zrozumieć potrafił, niejednego przeszłości i nowin wielu mógłbyś się dowiedzieć. Szedł więc zadumany Jędrzej, na mrok i opustoszałe miejsca nie bacząc. Nie lękliwy był przecie. Zdarzało mu się nawet nocą bywać na cmentarzu, kiedy pracował jako pomocnik grabarza. Toż wiedział, że zmarli skrzywdzić go nie mogą. Wtem plusk wody jakby oddalił się, a podmuch wiatru ustał. Niepokojącą ciszę przerwał nagły chrobot gałęzi, a później chichot przeraźliwy. Struchlał Wowro, przystanął. Ciarki przebiegły jego ciało, a twarz oblał pot kroplisty. Nie, to nie był okrzyk sowy, ani głos innego zwierzęcia!

„Diablisko, musi”-pomyślał Jędrzej i poczuł, jak włosy unoszą mu czapkę w przerażeniu. Do jego uszu doszedł szczęk łańcucha, sapnięcie jakieś, a drogę przebiegło wielgachne, czarne psisko.

-W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego-wyszeptał chłop i ruszył raźnym krokiem.

Jednakże pacierz nie kleił się, jego słowa ginęły w myślach zmąconych. Wyraźniej, niż tupot własnych nóg i bicie serca słyszał uderzenia kopyt na kamienistej drodze, za sobą.

-Nic, ino sam Lucyper-jęknął, ocierając wilgotne czoło.

Postanowił nie spoglądać ani w tył, ani na boki. Po chwili, z mrocznej sylwetki starego świerka naprzeciwko wydobyły się dwa nieruchome, niebieskawe światła. Niby rozjarzone ślepia ogromnego zwierza. Jakaś dziwna siła zatrzymała Jędrzeja. Zjawa chrapliwym głosem oznajmiła:

-Znam Cię. Tyś jest Wowro, snycerz z Gorzenia, co to figurami świętymi zapełnia krainę nad Skawą. Stoją w kaplicach, przy domach, wspinają się na pnie drzew w leśnej głuszy… Chrystus, Maryja, Florian, Jan i inni. A o mnie powiadasz ludziom bajdy przeróżne, jednak wyrzeźbić nie potrafisz….

Ośmielony nieco Jędrzej wydobył z siebie jednym tchem:

-Wystrugom, ino bych żywy do chałupy dolazł. Wystrugom Ciebie i brata, Archanioła Michała. Tak mi dopomóż Panie Boże…

W odpowiedzi usłyszał szatański rechot. Potem zaległa cisza. Sam chłopina nie wiedział, jak szybko w progi swego domostwa dotarł, tak nogi niosły go od tej chwili. Prawie jakby mu skrzydła wyrosły…

Zdyszany, zapalił lampę, ujął klocek lipowy i kozik, któryniejedno cudo z drzewa wyczarował. Z zapałem, wprawną ręką kęsy drzewa wyrywając, tworzył zarysy postaci. Oto św. Archanioł ujmuje miecz ognisty w pierś zbuntowanego Lucypera godząc. Już języki ognia dosięgają strąconego w otchłań szatana… Prawie dno piekieł potworami mościł, kiedy jutrzenka złotym promieniem rozjaśniła izbę.

-Świta-mruknął, nie przerywając pracy. Po chwili zdmuchnąwszy płomyk lampy za szkłem okopconym, uniósł się z zydla i przez rosę poranną, co pośród traw zawiesza swoje perły, ruszył w las. Na smrekowym sęku zawiesił maleńką kapliczkę świętego Michała.

Nigdy więcej w tym miejscu nie pojawił się „Zły”. Starzy powiadali, że był to ten sam diabeł, któren imć Padlewskiego, dziedzica, w nieugaszony ogień powiódł.

 

 

SZKARŁATNY KARZEŁ SPOD JAWORA

( OPOWIEŚĆ O SZKORŁATNYM KARLE)

Był podobno lipcowa noc. Około północy wyszedłem przez dom. Nad potężnymi koronami drzew wysrebrzona milionami gwiazd kopuła nieba. Lekki poszum wiatru wędrował pośród gałęzi. Przy mrocznych kpach zarośli wirowały niebieskawe iskierki świętojańskich świetlików. Nagle w ciszę, otaczającą sen przyrody, wdarł się dziwny odgłos. Przypominał turkot zbliżającego się wozu. Hałas rósł, potężniał … Po chwili rozpaczliwy krzyk kobiety, jęk i szloch. Zamarłem z przerażenia. Dudnienie pojazdu ustało. I znów – cisza.

     Po kilku dniach sytuacja powtórzyła się. Właśnie wówczas poznałem przyczynę niesamowitych głosów nocy. Witanowicka Stara Dębina przy źródle „Pod Jaworem” jest miejscem nawiedzanym przez pokutujące dusze i siedzibą sprawcy wszelkiego zła Szkarłatnego Karła.

Szkarłatny Karzeł, pan kniei, która niegdyś rosła na wzgórzach, okalających dolinę Sakwy, był serdecznym przyjacielem wszystkich stworzeń, jakie zamieszkiwały jego włości. Początkowo starał się pomagać innym ludziom, którzy osiedlili się na Pogórzu. Kiedy jednak spostrzegł że ci , wkraczają w puszczańską dziedzinę, toporami i ogniem niszczą w swej zachłanności miejsca szczególnie przezeń ulubione, pogrążył się  w smutku wielkim. Ach, ileż łez spłynęło po jego starczej twarzy. Z nich u stup potężnego jawora utworzyło się źródło. A gdy zwierciadło wody odbiło zapłakane oczy krasnala, serce pana kniei skamieniało. Od tej pory uchodził za istotę czyniącą zło. Jego pojawienie się zawsze zwiastowało nieszczęście.

To, co teraz opowiem miało miejsce przed prawie czterystu laty… W witano wickim grodzie mieszkał zacny ród Palczowskich. Jego synowie wiele dla kraju zdziałali, chociaż później innowierczym ruchom przewodząc, cień niechęci na swą potomność sprowadzali. Pośród niej, w rodzinnym gnieździe nad Skawą, wzrastał panicz Jędrzej.  Młodzian przystojny, matki wdowy, a i familii całej ulubieniec. Dla nauk wszelakich pojętny, w szermierce, zaś szczególnie w jeździe konnej, zawsze  pierwszy. W gronie dziedziczki od lat dziewczęcych przebywała dwórka Hania, wyjątkową uroda obdarzona. Jasnowłosa, o błękitnych oczach, schludna inteligentna rychło pozyskała względy Jędrzeja. Towarzyszył jej na pokojach, wędrował z nią przez cały park, zabierał bryczkę nad Skawę. Często odpoczywali przy źródle pod jaworem…

Wieść o romansie młodego dziedzica ze służką szybko obiegła okolicę. Hanie wydalono ze dworu…

Jakże wielki ból przeszył serce Jędrzeja ! I oddalał się samotnie z domu, siadując pod ulubionym jaworem. To znowu zaprzęgał parę białych koni do bryczki i jak szalony pędził nas Skawą. Biegł za nim tylko wierny owczarek Dunaj.

Pewnego dnia chłopiec ująwszy twarz  w d łonie głośno zapłakał siedząc na skraju dębiny. Nagle poczuł dotknięcie chłodnej dłoni.  Przed nim stał karłowaty człowiek  purpurowym płaszczu.

- Nie obawiaj się – rzekł krasnal z ogorzałym obliczem pooranym głębokimi bruzdami. – Nic złego ci nie zrobię. Jesteś Jędrzeju panem tej krainy, w której niegdyś ja włodarzyłem. Zastaję cię w smutku jedynie pomóc pragnę.

Młodzian wyłuszczył karłowi swoje troski, a w odpowiedzi usłyszał:

- Spójrz oto mam z sobą wodę, czyniącą serce niewzruszone  wobec wszelkich smutków. Takie od wieków noszę we własnej piersi … Zechciej zakosztować jeno …

Jędrzej sięgnął po róg pełen napoju. Pijąc dostrzegł,  jak twarz dziwnego przybysza wykrzywia się w ironicznym uśmiechu…

- Teraz będę z tobą – dodał cicho krasnal…

Chłopiec z trudem dotarł do dworu. Długo nie mógł zasnąć wpatrując się w płomień świecy. Dostrzegł w nim na przemian oblicze Hanusi, to znów pałające dziwnym blaskiem oczy karła…

Następnego dnia ruszył bryczka nad Skawę. Wracającego owionął podmuch wiatru, który rzucał w twarz mgłą nieprzeniknioną… Spod jawora wyszła mu na spotkanie Hanka. Ach, gdzieżby w tym pędzie ja dojrzał, gdzieżby usłyszał krzyk stratowanej przez konie dziewczyny! Wieść o jej śmierci i pochówku na witanowickim cmentarzu także ominęła świadomość Jędrzeja. A potem, długo  i rzęsiście padał deszcz. Szum wezbranych rzek wzywał Jędrzeja. Zasiadł za zaprzęgiem białych rumaków w ulubionej bryczce. Ruszył. Jego śladem podążył Dunaj… Jakże łatwo w młodzieńczej wizji przeprawić się prze niosącą falę powodzi Skawę!

Łoskot zmąconej wody i szmer kropel ulewy zagłuszył rżenie koni, skowyt Dunaja i ostatni krzyk rozpaczy młodego człowieka. Przeminęło. Nad rzeką stał tylko Szkarłatny Karzeł. Wszak spełnił obietnicę. Nigdy nie odnaleziono ciało Jędrzeja. Jako topielec, którego szczątków nie okryła świecona ziemia, swoje widmo umieścił pośród starej dębiny. Tu przychodzi od wieków. Cień pokutnika o kamiennym sercu. Cień be twarzy … Szukają go białe, pędzące konie i pies- widywane czasami przez miejscowych. Nie zatrzyma go przy jaworowym zdroju nawet rozpaczliwy krzyk Hanusi…

A szkarłatny Karzeł?

Znowu pojawił się przed laty, kiedy wolą ostatniego dziedzica witano wickich dóbr, padł stary jawor nad źródłem…

Zachodził drogę żyjącym po dziś dzień ludziom, jako stróż resztek puszczańskich pozostałości. Dziś studnia „Pod Jaworem” daje teraz wodę, która krzepi serca oczarowanych pięknem przyrody.

 

OPOWIEŚĆ O MATCE BOŻEJ Z INWAŁDU

„U stóp Beskidu Małego, na zboczach Śląskiego Pogórza, tuż pod Andrychowem, leży znaczniejsza wieś Inwałd. Niegdyś posiadłość Inwałdzkich, Przyłędzkich, Szwarcenbergów, Ankwiczów, Borowskich, a wreszcie Romerów. Stąd wywodził się hrabia Józef Ankwicz, marszałek Rady Nieustającej, słynny „targowiczanin” i jego syn Andrzej – arcybiskup Lwowa i Pragi, prymas Galicji, współtwórca „Ossolineum”. Nie te postacie jednak, ani przeszłość miejscowości, uczyniły ją znaną na Podbeskidziu. Z Inwałdem łączą się piękne legendy i podania, otaczające wizerunek Madonny z tutejszej świątyni, zbójnickie tradycje Beskidu i przypominające opiekuńczego ducha gór – „Kobylą Głowę’’.

Na stoku Wapiennicy, nieopodal dawnych kamieniołomów, znajdowało się kiedyś wejście do jaskini. Jaskinia owa, rozgałęziona w szereg korytarzy, stanowiła właściwie podziemny pałac zajmowany przez Marankę. Kim była Maranka? Uchodziła za matkę zbójników, osobę, która łagodziła ich troski, pomagała w trudnych sytuacjach, jakich na ścieżkach „spod prawa wyjętych” nie brakowało. Zielarka przednia, wiele dolegliwości uleczyć potrafiąca, o współdziałanie z szatanem wkrótce posądzona, musiała wreszcie opuścić swoją kryjówkę. Powiadano, że kiedy odchodziła z Inwałdu, zadrżała w swych posadach Wapienica, a skały zeń wstrząsem wyrwane na zawsze okryły wejście do jaskini. „Matka zbójników’’ wywędrowała pod Roczyny, gdzie nad inną ich gromadą przyjęła pieczę. Zdarzyła się, iż łaknący bogactw spod Złotej Górki, wyruszyli do Częstochowy, aby tamtejszy kościół i klasztor obrabować. Żaden z nich nie uszedł karzącej ręki prawa…    Maranka wkrótce po owym zajściu w grocie pod Targanicami zasnęła na zawsze. Próżno więc schodzili się później pod urwiskiem poszukiwacze skarbów, którzy o ukrytych we wnętrzu góry, zbójnickich darach usłyszeli. Sława Maranki pośród zbójeckich „towarzystw’’, zwabiła w te strony kompanię słynnego harnasia Mateusza. Przymierzyli Mateuszowi Karpaty z węgierskiej wówczas Słowacji idący. Z wyprawy spore łupy unosili, bo też niejeden madziarski dwór wypadł im po drodze. Ze zdobycznych przedmiotów za najcenniejszy uznali przepiękny, przed wiekiem z północy sprowadzony, obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem,  w wykwintne, złocone ramy ujęty. Pieczę nad nim sprawował sam Mateusz. Wszyscy zgodni byli co do tego, iż właśnie Madonna zapewniła im szczęśliwy powrót w rodzinne Beskidy. Dotarłszy do Inwałdu spodziewali się znaleźć odpoczynek, rany z pomocą wprawnych rąk Maranki zaleczyć, a goszcząc w wapienckiej jaskini bodaj chwilowy rozbrat wziąć ze „zbójowaniem”. Wszakże to Matce Bożej przyrzekli solennie, Kiedy stanęli przed „Jasną Skałą”, ich oczom ukazało się kamienne zwalisko. Rozgoryczeni ludzie Mateusza innych kryjówek szukać poczęli. Wpierw dotarli do andrychowskiej, aby w okowicie utopić swoje strapienie.

Nie chcąc wzbudzać podejrzeń podali się za grupę pątników z miejsc świętych pielgrzymującą. Jako dowód służyć miał obraz Madonny w karczemnej sali zawieszony. Bawili tu kilka dni, aż ich uczty, złotą monetą opłacane, zwróciły uwagę arendarza i licznych gości. Zbójnicy poczuli się nieswojo. Powróciwszy do Inwałdu znaleźli kwatery w jego rozrzuconych u podnóża gór przysiółkach, zaś wizerunek Matki Bożej umieścili w kapliczce własnoręcznie wzniesionej na palach, nad miejscowym stawem. Tu gromadzili się na modlitwę. Docierając łodzią, przez dzień łańcuchami skutą. Począł się kurczyć zbójecki skarb, toteż kompani wymogli na Mateuszu powrót do danego im zarządzeniem losu rzemiosła.

Znaną już podówczas była Kalwaria nad Zebrzydowem oraz bogactwa zgromadzone przez starostów na Lanckoronie. Twierdza lanckorońska pozostawała wszakże poza zasięgiem zbójników. Wyprawili się więc do witano wickiego dworu Zebrzydowskich. Przykładnie tenże ograbiwszy, obawiając się pościgu, uprowadzili jego zakładniczkę dziewczynę, szczególnej opiece rodziny podbeskidzkich wielmożów powierzoną. Zaginięcie panny Kordeckiej wnet słynnym się stało. Jej brat Augustyn, już wówczas przeor Paulinów na Jasnej Górze, rozpoczął energiczne poszukiwania. Znając zbójeckie wyprawy „ towarzystw” z oświęcimskiego i zatorskiego księstwa, prosił Zebrzydowskich i Komorowskich o wsparcie  w walce ze świętokradcami i gwałtownikami. Ostatnia droga „ Mateuszkowych” prowadziła na Żywiec. On sam, chorobą nagłą złożony, nie podążył szlakiem grabieży. Z rąk hajduków Komorowskiego zginęli: Jan, Stach, Maciej i Franek. Reszta kompanii poszła w rozsypkę.

Ostał się Mateusz przy wizerunku „ Świętej Pani”. Z jego pomocą ojciec Augustyn Kordecki- późniejszy bohater walk ze Szwedami, umiłowaną siostrę, więzioną pod Andrychowem, odzyskał. Harnaś idąc drogą pokuty, ofiarował obraz Madonny mieszkańcom Inwałdu. Ci początkowo na drzewach umieszczali podobiznę Matki Bożej, nocą w swoich chatach Ją przyjmując, aż wreszcie doczekała się „Inwałdzka Pani” swojego miejsca w świątyni.

Już tutaj roztaczając swe łaski zdołała pohamować w roboju ostatniego, słynnego przywódcę zbójników beskidzkich- Józefa Baczyńskiego. Baczyński, stanąwszy w świątyni, utkwił wzrok w obrazie Madonny. Jej spojrzenie złagodziło zamiary harnasia, który rabunku plebanii poniechał. Jednak w imię sprawiedliwości oddał on życie pod mieczem katowskim w Krakowie.

Toteż i wielu innych cudów będąc sprawczynią, Matka Boża z Inwałdu oczekuje Was w otoczonym murami barokowym kościele sprzed 250 lat.

 

LEGENDA O MYSIOROWEJ DZIURZE

 

         Na zboczu góry Kurczyna1, ponad nurtem Skawy w Zagórzu, otwiera się wielka skalna szczelina. Podziemne korytarze prowadzą w głąb jaskini zwanej Mysiorową Dziurą. Od komór biegną dalej, pod rzeką, szczytem Upaleniska2, Mucharzem, ku ruinom barwałdzkiego zamku i lesistej kopule Chełmu3.

         Swoją nazwę  zawdzięcza jednemu  z najodważniejszych kompanów zbójeckich wypraw Katarzyny Włodkowej – Mysiorowi. Ten rycerz, w fechtunku4 znakomity, nieustraszony, w podstępnym działaniu dorównywał swojej pani. Toteż i jego fortuna, w niedostępnych miejscach jaskini ukryta, niemałą była. Zamierzał nawet owdowiałą Skrzyńską o rękę prosić, gdyby nie wieść o królewskim rozkazie danym lanckorońskiemu staroście…

         Owego, feralnego dla Katarzyny dnia, stał Mysior ze swoimi ludźmi wedle barwałdzkiego zamku. Pośród nich wzrostem słusznym się wyróżniał, a i narzutą na pancerzu, z krecich skórek szytą. Stąd też Mysiorem go nazwano. Jak zwykle spokojny, lecz czujny. Wiedział o przybyciu prefekta z Lanckorony, przeto bacznie obserwował otoczenie. I nie uszło jego uwadze, iż gość nie z garstką służby, lecz ze zbrojnymi nadjechał, zamek nimi otaczając. Skrzyknął tedy Mysior swoich. Kazał z podziemi skrzynie z kosztownościami wziąć i wraz z ludźmi w czeluściach jaskini zniknął…  Zapalili łuczywa. Złowrogie cienie pomknęły po skalnych ścianach. Plusk spadających kropli wody niósł się echem poprzez korytarze… Od mrocznych stropów oderwały się nietoperze, przemykając bezszelestnie nad głowami przybyszów.

- Dokąd , panie? – spytał jeden z niosących zbójeckie łupy.

- Ku Skawie zdążamy. – odparł Mysior – Nas starościńscy pojmać nie mogą.

- Odpocząć wypada, dalej nie podołamy – szepnął inny.

         Zorientował się przywódca rycerskiej drużyny, iż nie zdoła ujść sprawiedliwości, zatrzymuje pochód.

- Zbrojnych z Lanckorony i przy wyjściu naszym nad Skawą spodziewać się możemy… Znacie je, bośmy stamtąd nieraz na szlak kupiecki wyprawy czynili. Stańmy więc tutaj. Do niszy skalnej skrzynie wnieście…. – odparł swoim Mysior.

         Stało się jak rozkazał. Pozostał sam w korytarzu, który znał wybornie. Wystarczyło poruszyć jeden głaz…  Tak też uczynił niedoszły pan barwałdzkiego zamku. Zadrżały ściany jaskini, potoczyły się skały, runęła woda przejrzysta… I cisza! Podmuch zgasił łuczywo. Zaległy ciemności kryjąc zbrodnię Mysiora. On sam, po omacku zdążał korytarzem…

„Skarby ukryte i świadków też nie ma” – myślał. „Starościńscy zasypaną drogą nie dojdą”.

Szum rzeki nad sobą usłyszał… Skąpy promień  światła przedostał się w czeluści jaskini… Przed Mysiorem  zajaśniały ogromne oczy, błękitnym blaskiem przedziwnej latarni…  Zbliżał się w ich kierunku…

„Dzwony, dzwony biją” – szepnął. „Przy Mucharzu jestem” – dodał czując się ocalonym. Nagle zgasło światło, które go prowadziło… Ogromny huk!

Czy to dzwony takim głosem przemawiają?

Czy rzeka góry swą siłą przenosi?

         Potoczyły się głazy w głąb jaskini, na wieki podziemne drogi zamykając. Kamień ogromny przykrył ciało Mysiora…  A na dnie jego „Dziury” skarby nieprzebrane… 

Zajedźcie kiedyś do Zagórza, nim je „Mucharskie Jezioro” przykryje. Może Skawa do waszych rąk cząstkę zbójeckiego bogactwa odda?

 

 

 

OPOWIEŚĆ O WĘŻOWYM KRÓLU NADSKAWIA

 Przed prawie stu laty na granicy Wadowic i wsi Gorzeń stało kilka drewnianych, pochylonych domów przy błotnistej uliczce, którą nazywano Kozią. Teraz wznoszą  się tam bloki Osiedla Pod Skarpą, a nieopodal monumentalna budowla świątyni pod wezwaniem św. Piotra Apostoła. Z tamtych czasów pozostała tu jedynie kamienna figura,  wyobrażająca Jezusa otwierającego swoje serce przed zagubionym w troskach człowiekiem.

Chałupy wiekowe były, z krytymi  gontem dachami, sięgającymi nieomal samej ziemi. W maleńkich ogródkach, na tle pobielonych ścian unosiły purpurowe kwiaty łodygi malw, zaś  jesienią pyszniły się przebogatą paletą, zawsze wdzięczne, astry. Na Koziej mieszkali rzemieślnicy, szewcy przede wszystkim. Różnie się im wiodło, toteż bieda często zaglądała do wykoślawionych upływem czasu okienek. Jeden z domków zajmowała starsza kobiecina z dwojgiem wnucząt. Dzieciom zastępowała zmarłą matkę, a i ojca również, bo ten mało kiedy w rodzinne progi zaglądał, na "saksach" lepiej płatnego zajęcia szukając. Dziesięcioletni Staś rozpoczął naukę w czwartej klasie szkoły powszechnej, a mała Joasia z babcią wędrowała po mieście, towarzysząc jej przy pracach, do których najmowała się uboga niewiasta. Było to najczęściej pranie w kamienicach zamożniejszych Wadowiczan. Grosza przywożonego przez zięcia Władka nigdy nie starczało, przeto nawet te skromne zarobki pozwalały uniknąć skrajnego niedostatku.

Pewnego dnia w pogodne jesienne popołudnie usiadł Staś na progu domostwa i rozłożył stronnice czytanki. Lektura pochłonęła jego uwagę tak dalece, iż nie poczuł wcale chłodnych muśnięć nóg. Kiedy oderwał na moment wzrok od kart książki, z przerażeniem spostrzegł ogromne cielsko węża leżącego u jego stóp. Lęk uwięził okrzyk w ustach chłopca. Zdobył się na westchnienie i znieruchomiał wpatrzony w dziwnego przybysza. Gad miał lśniącą turkusową łuskę, zaś na głowie coś w rodzaju korony, tajemniczy blask wysyłającej. Z pyszczka wysunął rozwidlony język, dotknął nim delikatnie skóry Stasia, po czym wolniuteńko, majestatycznie oddalił się w stronę starej studni. Wówczas chłopiec dopiero wbiegł do izby i o wszystkim jednym tchem oznajmił babci. Kobieta uśmiechnęła się gładząc płową czuprynę wnuka:

– To król wężowy. Słyszałam, że przed laty bywał tutaj, skarbu pilnując. Nic złego na mnie uczyni, jeśli sami na jego rogi nie postaniemy. Wiem też, co u niego przez żmiję ukąszeni pomocy szukają. Każdego ranka będziemy stawiać przed progiem miseczkę z ciepłym mlekiem...

 Ledwie kilka dni upłynęło, a sama babcia ujrzała węża zwiniętego w kłębek na kamiennej płycie obok studni. Wieść o tym rychło obiegła domki na ul. Koziej.

– Toż nie wiecie Zydlowa, że gad miejsce, w którym skarb umieszczony wskazuje? Spróbujcie unieść głaz, a pewniakiem znajdziecie coś niezwykłego – radziły sąsiadki. Nazajutrz, kto tylko był wówczas na Koziej, zjawił się u Zydlów. Z trudem dźwignięto kamień. Staś, chociaż wątły był, ochoczo za kopaczkę chwycił.

 – Tak, tobie dziecko, któreś pierwsze  węża zobaczyło, skarbu szukać się należy... A gdyby ktoś zapragnął wyrwać ci ów dar, tego sroga klątwa dosięgnie – zgodnie chórem orzekli zgromadzeni.

Zgrzytnęło żelazo natrafiwszy na garniec gliniany. Wydobyto naczynie pełne złotych monet. Mieszkańcy Koziej oniemieli w zachwycie, a może raczej z zazdrości... Kilka dni później wrócił z czeskiej Ostrawy Władysław, pracujący w tamtejszej kopalni. Staś, uszczęśliwiony, rzucił się Ojcu w ramiona:

– Tatko, skarb mamy! Skarb wężowego króla! Już teraz nie musisz szukać chleba tak daleko od nas! Zawsze, zawsze będziesz tutaj!

I ze łzami radości opowiedział o wszystkim. Noc, która znużonego górnika miała obdarzyć wypoczynkiem, niosła myśli przeróżne, co przez świadomość ludzką biegną niby obłoki wiatrami kierowane... Co począć? Tylachna pieniędzy! Rady pewniakiem zasięgnąć trzeba! Rankiem wziął Władek kilka złotych monet do gorzeńskiej karczmy. Kiedy jedna z nich błysnęła w dłoni Żyda – arendarza, ten zdumiał się wielce, głową pokiwał i poszedł do stołu, gdzie górnik z Koziej zasiadł. Ha! Któż złote monety zakupić zdoła? Uradzono, iż najlepiej będzie pójść z nimi do Zatora wprost do pana hrabiego Potockiego, który dla nabycia "starożytności" majątek niemały oddał. W kącie gorzeńskiej karczmy rozmową przysłuchiwali się dwa łotrzykowie. Ruszył Władysław do Zatora, dzierżąc w tobołku skarb o wartości nieprzeliczonej. Wprawdzie jedynie dwie mile dzieliły go od celu, lecz pod Graboszycami odpocząć zapragnął. Rychło w tutejszej karczmie napotkał wędrowców podążających tym samym szlakiem. Ci okowitą stół zastawiwszy, powoływali się na znajomość z Potockim, który miał pomóc w sprzedaży złotych monet. Uległ namową łatwowierny chłopina z Wadowic, przyłączył się do kompanów, a kiedy uderzenie pałką i bolesne pchnięcie nożem w pierś poczuł – było już za późno. Ledwie żywego, litościwi ludzie do szpitala w furmanką dostarczyli. Skonał dnia następnego, pozostawiając Stasia i Joasię w ubogim domu na Koziej, z pogrążoną w rozpaczy babcią. Skarb przepadł! Rozbójnicy jeszcze wcześniej dostali rozczarowania...

Kiedy unieśli z tobołka swej ofiary garniec, z jego wnętrza posypał się szary piasek... Dosięgła ich klątwa stróża bogactw w tej ziemi, węża w diamentowej koronie.

 

O KATARZYNIE WŁODKOWEJ OPOWIEŚĆ

Nieopodal szczytu góry Żarek1, u stóp której dziś kalwaryjski klasztor się wznosi, stał przed pięcioma wiekami zamek warowny. Kamienna baszta pośród barwałdzkich lasów, była miejscem, skąd Katarzyna Skrzyńska, rozboje w okolicach czyniąca, ofiar swych wypatrywała.

Niewiasta owa przez Włodka ze Skrzynna, herbu Łabędź poślubiona, słynęła nie tylko z urody, lecz przede wszystkim z siły i biegłości w wojennym rzemiośle. Znakomicie władała bronią, w tym kuszą i łukiem, a i każdego rumaka, choćby narwistego, dosiąść potrafiła. Przebiegła i bezwzględna, była postrachem ziemi nad Skawą. Nawet jej małżonek, Włodek, niemałą obawę wobec tej kobiety żywił, panowanie nad zamkiem i ludźmi oddając.

A gdy tylko w traktach w okolicy Barwałdu biegnących pojawiły się wozy kupieckie, już zbrojny oddział Katarzyny je otaczał, a łupił bezlitośnie. Często zbójeckie wyprawy schodziły z Żarka do pobliskich miasteczek i wsi, szlak swój językiem rannych oraz pożogą znacząc. Na domiar złego, w zamkowych podziemiach fałszywą monetę bito, z uszczerbkiem dla skarbu koronnego.

Miał ci już, miłościwie panujący król Kazimierz2, dość gwałtów na granicy państwa przez Skrzyńskich czynionych. Wezwał więc na Wawel rządcę dóbr lanckorońskich, aby ten, wolę jego czyniąc, barwałdzkich zbójców pojmał i oddał w ręce sądu. Wieść o tym poleceniu jakoś i do uszu Katarzyny dotarła. Na onczas, po zgonie Włodka, sama już trudniła się grabieżą.

Postanowiła zaprosić prefekta z Lanckorony na Barwałd, przed tym zdradę uknuwszy. Zbrojną drużynę, rozkazom posłuszną na dole zamczyska ukryła, a sama w najpiękniejszą suknię odziana witał gościa u bram swojej posiadłości.

Przybył lanckoroński włodarz. Przecie nie sam, słusznie podstęp przeczuwając. Jego ludzie zamek otoczyli z rozkazem tajemnego przejścia na podworzec. Na pokojach zapłonęły świece, a stoły zapełniły potrawy wyśmienite: prosięta, dziczyzna, ciasta wyszukane. Wina, w i piwnych napitków nie żałowano. Z ust młodej wdowy, wpierw żale, później pochlebstwa pod adresem prefekta płynęły. Wreszcie ujęła Katarzyna lutnię, aby pieśnią nadchodzący wieczór umilić.

Lanckoroński rządca, biesiadę uśmiechem kwitował, jednak w spożyciu trunków folgując. Powstała znad stołu barwałdzka pani, płomyki świec gasząc. Z dziwnym blaskiem oczu zbliżała się do gościa. Dobyła sztylet i w plecy prefekta ugodziła. Ukryty pod miękką szatą pancerz powstrzymał cios. W chwili gdy niedoszła ofiara próbowała spętać ręce rozbójniczki, do komnat wkroczyli ludzie z Lanckorony. Zdążyli ująć służbę Katarzyny i w sukurs przybyli swemu panu… Rozkaz królewski został wykonany.

Wyrok krakowskiego sądu był surowy. Na rynku królewskiego grodu płomienie stosu objęły kobiecą postać… Tak umierała pani na Barwałdzie, niewiasta - rycerz i rozbójnik, legendą w Nadskawiu otoczona.

 

 

 

 

1 Żarek – szczyt nad Kalwarią Zebrzydowską, 527 m n.p.m.

2 Król Kazimierz Jagiellończyk panujący w latach 1447-1492

 

 

 

Aktualności

Kontakt

  • Szkoła Podstawowa nr 4 im. Władysława Broniewskiego
    ul. Słowackiego 2
    34-100 Wadowice
  • tel/fax. sekretariat 33 82 331 62
    tel. kadry/księgowa 33 82 334 65

Galeria zdjęć